niedziela, 30 czerwca 2013

Zadarła z nami Malta...

Spragnieni słońca i urlopu, kierunek majówki zabukowaliśmy sobie już w styczniu. Była to spontaniczna i entuzjastyczna reakcja na nowy kierunek, który tani przewoźnik (znany wszystkim pod kryptonimem Ryanair) zamierzał uruchomić w kwietniu - Zadar. Potem tak z nami Ryanair zadar(ł), że zostaliśmy z przewodnikiem po Chorwacji w ręku i anulowaną rezerwacją... Kierunek został zamknięty zanim jeszcze wystartował, a nam rozmyła się wizja słonecznej majówki. Na szczęście pojawiła się szansa przebukowania biletów i już przy drugiej próbie połączenia z infolinią ( jedynie 5zł za minute!!!) zmieniliśmy kierunek na najbardziej południowy z możliwych - Malta :)

W ten o to sposób, w lekko ponad 3 godziny przenieśliśmy się w sobotni poranek z deszczowego Wrocławia na skąpaną w słońcu wyspę o powierzchni mniejszej nawet niż moje ukochane miasto :) Trochę się martwiłam, że w ciągu tygodnia może nam zabraknąć atrakcji i zwyczajnie zaczniemy się nudzić, a to jak dla mnie dość obce zjawisko. Nie mniej jednak głównym założeniem było zregenerowanie życiodajnych bateryjek i tutaj mała słoneczna wysepka wydawała się być odpowiednim akumulatorem. Od razu uprzedzam, że Malta zbudza we mnie ambiwalentne uczucia, dlatego nie da się jej opisać w jednym poście. Zacznę jak prawdziwa Polka, tj. od narzekania :) Bo jednak zadarła z nami Malta... 



Relaks...tak, jeśli ktoś chce po prostu wypocząć, zalogować się w niedrogim hotelu z pełnym wyżywieniem w pakiecie to Malta jest dobrym pomysłem na urlop. Jeśli ktoś pragnie przyrumienić blade lica leżakując przy hotelowym basenie, zaliczyć niezbędne minimum atrakcji (jest ich kilka), a wieczorami (w zależności od wieku) pobujać się w angielskim pubie lub zaliczyć dancing przy muzyce na żywo w stylu "Elvis żyje", to tak... zdecydowanie Malta jest dla Was odpowiednim miejscem :) Jeśli ktoś preferuje takie właśnie "hotelowe" wakacje, a zwłaszcza ma w planach wypoczynek z dziećmi, to powinien się na Maltę wybrać. Ja, póki co, omijam biura podróży szerokim łukiem :) W miejsce komfortu, wybieram opcje niskobudżetową, a stołować się lubię razem z tubylcami, w małych barach. Przemieszczam się też raczej lokalną komunikacją, a już najchętniej na rowerze, zamiast wynajmować auto. Taki mam styl, to mnie bawi i tak właśnie staram się podróżować. Tym razem, mimo że wyjazd organizowaliśmy sobie jak zawsze na własną rękę, to wylądowaliśmy w typowo turystycznym, ogromnym kompleksie hotelowym. Dlaczego? Otóż cena noclegu była tak atrakcyjna, że grzechem byłoby z niej nie skorzystać i na siłę szukać dużo droższej opcji w prywatnej kwaterze (30zł od osoby za pokój dwuosobowy typu studio, z łazienką i aneksem kuchennym). 

*Dla zainteresowanych - hotel TBH w Bugibbie. UWAGA!!! rezerwując pokój przez internet może się okazać, że dostaniecie mała duszną klitkę bez klimatyzacji i sypiącym się tynkiem na głowę! Natomiast na miejscu, negocjując zmianę pokoju na recepcji, można w tej samej niskiej cenie dostać pokój 3 razy większy, z tarasem i widokiem na morze!!! Jak zdradzili nam stali bywalcy z Polski, okazuje się, że recepcja uzależnia klasę pokoju od pochodzenia gościa...przykładowo Polacy traktowani są jako wschodnia Europa, dlatego serwuje się gościom na starcie pokój w standardzie niższym niż np. gościom w Niemiec czy Anglii! I jest to niestety dość powszechna praktyka! Znajomy zdradził nam na to sposób, otóż rezerwuje noclegi logując się na angielską stronę pośrednika sprzedającego oferty noclegów na Malcie.

Tak oto wylądowaliśmy w hotelu...Zamierzaliśmy spędzać w nim możliwie minimalną ilość czasu, dlatego postanowiliśmy zostać i przetrwać :) A podstawą przetrwania jest posiłek, dobry posiłek, bo takiego oczekuje na wakacjach. Czegoż innego możnaby się spodziewać po małej wysepce na Morzu Śródziemnym, jak tylko i wyłącznie kuchni obfitującej w owoce morza (czyli to, co tygryski lubią najbardziej ;)). Sama tylko myśl o świeżych krewetkach pobudziła moje ślinianki, dlatego ruszyliśmy na łowy (czytaj:  targowisko!). Przykładem Hiszpanii i Portugalii targowisko jawiło się w naszej wyobraźni jako miejsce najlepiej zaopatrzone w morskie delicje. Tak zapewne by było, gdyby w Bugibbie istniało chociaż jedno targowisko... Ktoś ponoć, gdzieś ponoć słyszał, widział, że się zdarza, raz w tygodniu... Trudno, skoro targowisko nieobecne, to może chociaż plan B - sklep rybny. Popołudnie całe tracąc, znaleźliśmy jeden, nieduży, zaopatrzony głównie w mrożonki sklepik (skandal!). Z donośnym już burczeniem w brzuchu postanowiliśmy zastosować plan awaryjny - czyli pójść za tłumem. W ten oto sposób przed naszymi oczyma ukazała się cała alejka pełna barów z kebabem, pizzą i innym tego typu wybornym i bardzo pożywnym jedzeniem. Głód powoli mieszał nam w głowach, dlatego wybraliśmy pobliską restaurację, w której nie brakowało klienteli. Skuszeni makaronem, a raczej włoskim wyobrażeniem o tym jak makaron może smakować, zapełniliśmy żołądki, by już za chwile być gotowym na występ "el Vis a" (nie mylić w "tym" Elvisem). Poczułam się jak w Ciechocinku...

Jeśli w związku z tym, że Malta leży tuż nieopodal Włoch, komuś z Was wydaję się, że to taka mała Italia, to muszę Was pozbawić złudzeń. Ani kawa, ani makaron, ani nawet pizza... nie mają z włoskimi oryginałami nic wspólnego! Przyznaję, nie przygotowałam się do wyjazdu, nie przeczytałam ani słowa w żadnym  przewodniku, a moja ignorancja w tej kwestii będzie dla mnie dobrą nauczką na przyszłość. Ciebie Drogi czytelniku uprzejmie informuję, że Malta była brytyjską kolonią i jeszcze w siedemdziesiątych latach pozostawała pod silnym wpływem Jej Królewskiej Mości. Dlatego łatwiej tu trafić na angielską herbatkę, "english breakfast" i pub serwujący jaja w majonezie niż dobrą rybkę. Nasze żołądki uratowała poznana przypadkowo para Polaków  (pozdrowienia dla Darka i Martyny), która odkryła przed nami mała smażalnię ryb, gdzie owszem, przeważnie w grubej panierce i z frytkami, ale można było zjeść świeżą rybkę. Menu, jak widać :) Ceny przystępne. Przetestowaliśmy miecznika w sosie maltańskim (dobre!) i mix owoców morza (ok, poza mrożoną krewetką). I już bylibyśmy odnaleźli swoją kulinarną przystań, gdyby następnego dnia nie zaserwowano nam ostro przesolonych małży i miecznika połowę mniejszej objętości.






Za namową nowo poznanych Polaków wybraliśmy się też do portu Marsaxllok. Urocze miejsce na krótki spacer i smaczny posiłek (jak nas zapewniali), ale w sezonie. Cóż, dla Maltańczyków majówka jest jeszcze poza sezonem, do 8 maja obowiązuje nawet "zimowy" rozkład jazdy autobusów. Zbladłam, kiedy kelnerka w porcie zaserwowała mi małże (wątpliwej świeżości) bez sosu (a to właśnie sos z małży lubię najbardziej!) za to z frytkami i ketchupem.



Zapewne, Drogi Czytelniku masz mnie teraz za rozkapryszoną panienkę z wybujałym podniebieniem...ale, jak głosi tytuł tego bloga, ja zwyczajnie poznaję i rejestruję nowe miejsca wszystkimi zmysłami, w tym najmocniej smakiem. Pod tym względem niestety strasznie się Maltą rozczarowałam :( Kuchnia śródziemnomorska kojarzy mi się ze smacznym, lekkim i powolnym celebrowaniem posiłków. Kuchnia maltańska niestety jawi mi się jako ciężka, tłusta i przesolona. Możesz się ze mną nie zgadzać, Drogi Czytelniku, możesz się oburzyć, ale naprawdę chciałabym wierzyć, że to tylko kwestia niefartu w doborze lokali oraz fakt, że odwiedziłam Matlę poza sezonem. Będę bardzo wdzięczna za wskazanie miejsc, z dobrym jedzeniem, które umknęły mojej uwadze. Wtedy być może zdecyduję się wrócić tam w sezonie. Póki co, pewien niesmak pozostał... 

Ciąg dalszy maltańskich przygód nastąpi wkrótce... Gwarantuje pozytywne spojrzenie na tą małą wysepkę :)


**Na koniec oddaje prawo autorskie tytułu posta mojemu Geniowi :) Bliski sercu memu Genio niejednokrotnie myśli moje wlot uchwyciwszy w słowa je przekuwa i z wrodzoną sobie inteligencją i polotem w opary absurdu i błyskotliwego żartu przyobleka. Chapeau bas dla Genia :*
Genio

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz