czwartek, 30 maja 2013

czym się różni Wro...?

Przypomniał mi się dzisiaj mój ulubiony abstrakcyjny dowcip...
- Czym się różni wróbelek?
- Tym, że ma jedna nóżkę bardziej! :)

zdjęcię pochodzi ze strony www.piecownia.com.pl

A przypomniał mi się dlatego, że ostatnio znów Wrocław udowodnił mi, że jest najbardziej klimatycznym miastem na mapie Polski. I tu pojawiło się pytanie o to, czym tak naprawdę różni się Wrocław?

Mieszkam tu już prawie 10 lat, a wciąż odkrywam nowe miejsca, a te dobrze znane zdarza mi się postrzegać na nowo z innej perspektywy. Czasem na chwilę w natłoku codziennych spraw oddala się ode mnie ta świadomość miejsca w którym żyje, ale powraca ze zdwojoną siłą, gdy tyko pojawia się jakiś przybysz z daleka i możemy razem eksplorować na miejskim rowerze parki, skwery, uliczki, zakamarki....

Tym razem wybrałam się na wieczorny spacer podczas Nocy Muzeów. Ale ale...wiecie, że muzea z reguły omijam szerokim łukiem, a lubię je jeszcze mniej gdy są wypełnione po brzegi spragnionymi kultury nie-bywalcami. Koleżanka natomiast poleciła mi na ten wieczór trasę alternatywną i nie zawiodłam się (dzięki Ewa!). Spacer z małą mapką po Nadodrzu odkrył przede mną nowe-stare, odkurzone, artystyczne oblicze dzielnicy. Zauroczyłam się! Wpadłam kompletnie! Przyznaje, nie miałam bladego pojęcia, że ulice, które mijałam wielokrotnie kryją w sobie tyle interesujących miejsc. I nie moja w tym wina, bo mimo iż uważam się za wnikliwego obserwatora to niejednokrotnie można przejść obok i nie spostrzec np. ukrytej w piwniczce pracowni porcelanowej, czy ulokowanej w głębi kamienicy klimatycznej klubokawiarni.

Największe wrażenie wywarła na mnie Piecownia, przy ulicy Łokietka 9. Miejsce czarodziejskie i wręcz promieniujące pozytywną energią. Na ich stronie internetowej można znaleźć cytat, który doskonale definiuje charakter tego miejsca : "Piecownia to piekarnia radości, kolorów i ceramicznych faktur, oraz kształtów pełnych fantazji". Czasu było niewiele, by odkryć wszystkie gliniane cudeńka porozstawiane to tu, to tam, ale już się cieszę na myśl o szybkim powrocie i spróbowaniu własnych sił w "tworzeniu" nowej miseczki? patery? kubeczka?W Piecowni można zapisać się na krótki 1-godzinny (30zł) lub 2-godzinny (50zł) warsztat dlatego już niedługo zmierzę się własnoręcznie z glinianą materią :) (Choć nie ręczę że efekty mojej pracy nadadzą się do publikacji:))

Wrocław znany jest ze swojej galeryjnej alejki na Jatkach, ale spacer do Nadodrzu to inna bajka. Do zaaranżowania takiej pieszej wycieczki może się przydać ta mapka (zobacz). Tamtego wieczoru udało mi się jeszcze poznać oryginalną kolekcję porcelany w Galerii NADO. Delikatne, gustowne kubeczki, czy elementy dekoracyjne prezentują się przepięknie, ale chyba bardziej przypadną do gustu osobom preferującym nowoczesne wnętrza.


www.nado.wroc.pl

Kolejną ceramiczną pracownię spotkałam pod szyldem "4 sztuki"... i tak możnaby wymieniać. Przyznaje, że jeden wieczór jest zbyt krótki, by odwiedzić wszystkie punkty. Ale też nie samą sztuką żyje człowiek! Strudzony miłośnik piękna może zakończyć owocny spacer filiżanką aromatycznej kawy w Pestce, Rozruszniku czy Bema Cafe - ot przepis na udane wiosenne popołudnie :)

Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, dlaczego Wrocław został Europejską Stolicą Kultury 2016? Odpowiem jednym zdaniem... Bo Wrocław jest BARDZIEJ! :)

czwartek, 16 maja 2013

Paryski wehikuł czasu

To miał być wieczór panieński... a skończyło się na "panieńskiej" podróży w czasie i przestrzeni...



Ale zacznijmy od początku...

Na podróż namówiła mnie koleżanka z wojska. Prawdę mówiąc nieszczególnie musiała mnie przekonywać... Film "Kobiety z 6 piętra" plasuje się w czołówce mojej top listy, "Amelie" złapała mnie za serce, a Woody Allen sprawił, że zauroczyłam się zupełnie muzyką i miejscem oczekując jedynie na sposobny moment by móc osobiście poczuć magię tego miasta "o północy". Nawiasem proponuje nastroić się do lektury : maestro, muzyka!

Propozycja kwietniowego wyjazdu wydawała się tym bardziej atrakcyjna, ponieważ koleżanka przez swoje znajomości zapewniła nam nocleg i gościnę w pobliżu centrum. Mhmm... zapomniała tylko wspomnieć o małym szczególe...Otóż pod swój dach miała nas przygarnąć była ambasadorowa Francji!!! Stremowałam się strasznie na samą myśl, ale jak się okazało zupełnie nie potrzebnie :) Pani Katarzyna, ciepła i serdeczna persona poza wiktem i opierunkiem zapewniła nam swoją osobą również wyborne towarzystwo. Przy lampce wina raczyła nas przezabawnymi historyjkami ze swoich podróży i salonowych spotkań (materiału z tych anegdot wystarczyłoby na niejedną książkę). Magnetyczna osobowość! Zapałałam do niej wyjątkową sympatią również przez wzgląd na wspólny mianownik jakim w naszym przypadku jest umiłowanie Meksyku :) Ah, i przyrządza wyborne "chili con carne"!Na marginesie wspomnę, że podczas pierwszej kolacji przy stole posługiwała się biegle zaledwie czterema z dziesięciu języków które zna... tak...można się nabawić kompleksów...Z nami po polsku, z synową po hiszpańsku, a z wnuczką zamiennie po angielsku i francusku...

Wizyta w jej domu była niesamowitą przygodą. Do mieszkania w ponad 200-letniej kamienicy prowadziła, niczym wehikuł czasu, dobrze zachowana, stylowa, choć lekko klaustrofobiczna winda. W salonie znalazłyśmy się pod czujnym okiem znamienitych członków rodu, którzy to spoglądali na nas z okazałych portretów. Stanowili odpowiednią kompanię dla dumnie prezentującego się pośrodku zegara z czasów Ludwika (bodajże XVI). Gdzieniegdzie na ozdobnej chińskiej komodzie rozstawione były pamiątki z precyzyjnie ociosanej kości słoniowej czy przywiezione z Meksyku maski i bóstwa... Jednym zdaniem, każdy detal mógłby nam opowiedzieć swoją unikatową historię. Lokując się w takim miejscu, na zwiedzanie muzeów nie miałam już najmniejszej ochoty (a i czasu było nie wiele...szczerze mówiąc, po raz kolejny przyznaję, że muzea nigdy nie zajmowały wysokiej pozycji na mojej liście podróżniczych priorytetów). Późnym wieczorem, w salonie spowitym ciszą, można było poczuć niemal fizyczną obecność duchów (to, jaki wpływ na mój stan percepcji miały obecne tam bądź i nieobecne zjawy, a jaki spożyte uprzednio wino, pozostawiam ocenie czytelnika ;)).

Wróćmy do Paryża, który jeszcze nie raz zapewni nam podróż w czasie...

W słoneczne niedzielne przedpołudnie ruszyłyśmy na dluuugi spacer. Kierunek wyznaczyła oczywiście wieża Eiffla. Imponująca żelazna konstrukcja, ale żeby zaraz tracić kilka godzin w olbrzymiej kolejce turystów oczekujących na wjazd windą?


Wjazd bądź wspinaczkę po schodach..."no, jest wiele możliwości...bardzo wiele... różnych możliwości " (cytat z filmu: "Dziewczyny do wzięcia") ;)



  eee... siedząc na ławeczce wśród żonkili wieża prezentuje się wystarczająco dobrze :)


Pierwszego dnia, jak szalone (zupełnie nie w moim stylu) biegałyśmy z jednego miejsca do drugiego, chcąc "zaliczyć" wszystkie charakterystyczne paryskie konstrukcje. Błąd! Zrozumiałyśmy to, kiedy spacerując po parku Tuileries obserwowałyśmy tłumy rozłożonych na ławkach i krzesłach paryżan, z twarzami wystawionymi do słońca... i ...postanowiłyśmy się do nich przyłączyć :) 

Tego dnia, monumentalny Paryż nieco mnie przytłoczył. To przepiękne, niemal nienaruszone "zębem czasu" miejsce, a jednak miałam poczucie, że to nadal ogromna i dość głośna (zwłaszcza przy głównych alejach) metropolia. Pomyślałam wtedy, że osobiście preferowałabym miasta pokroju Wrocławia...ale... kiedy wieczorem zrobiło się nagle dużo spokojniej, spacerując wśród licznych barów i kawiarenek, zasiadając z butelką wina i camembertem pod migoczącą niczym choinka wieżą, poczułam, że to jednak przyjemne miejsce do życia. A najlepsze było dopiero przed nami.



Następnego dnia wybrałyśmy się do dzielnicy Montmartre, gdzie z uporem maniaka poszukiwałam kadrów z filmu Woody'ego Allena ("O północy w Paryżu"). Paradoksalnie, dopiero kiedy zgubiłyśmy się kompletnie wśród wąskich uliczek, udało nam się znaleźć miejsca, w których spokojnie mogłabym oczekiwać na kolejny wehikuł czasu, który przeniósłby nas w szalone lata dwudzieste...



Na głównym placu Place du Tertre , który przypominał trochę malarski jarmark odpustowy, można było spotkać artystów różnej klasy, gotowych za kilkanaście euro uszczęśliwić turystów portretem lub karykaturą! I to w przeciągu kwadransa! Ma się ten fach w ręku! Mnie osobiście wśród tej artystycznej świty najbardziej do gustu przypadły ich beretki :)





Klucząc wśród krętych uliczek dotarłyśmy również do placu Pigalle (nie, nie znalazłyśmy tam najlepszych kasztanów, ani nawet żadnych) oraz do słynnego Moule Rouge (o biletach na spektakl nie było co marzyć). Z nutką rozczarowania znów na chybił trafił wybrałyśmy sobie mała kawiarenkę, aby chwilę odpocząć... Wnętrze wydało nam się dziwnie znajome... znów sprawdziło się powiedzenie : NIE "szukajcie, a znajdziecie"! Trafiłyśmy całkiem przypadkiem do miejsca pracy filmowej Amelie.



Po tym przyjemnym i pełnym niespodzianek dniu, wybrałyśmy się jeszcze na wieczorny spacer, by nagle od tak, skręcając raz w lewo, raz w prawo, i po raz kolejny gubiąc orientację, trafić do przepięknego bistro z roku 1900 (nie pytajcie mnie, gdzie to było... nie mam pojęcia ani jak tam trafiłyśmy, ani jak stamtąd wróciłyśmy). I tu w klimacie belle epoque żegnając się już powoli z Paryżem chłonęłyśmy atmosferę miasta...

I tylko na chwilę przed pożegnaniem przychodzi chwila refleksji... Paryż miał w czasie niemieckiej okupacji swojego komendanta, zakochanego w mieście komendanta (Dietrich von Choltitz), który nie pozwolił aby miasto, zgodnie z planem Hitlera, spłonęło...Jakby dziś wyglądała nasza stolica, gdyby jej w 1944 roku nie zrównano z ziemią???Czy spacer do Warszawie byłby równie ekscytującą podróżą w czasie???


PS. Szczególne podziękowania dla Ani, Lili, Elizy i oczywiście dla wspomnianej pani Katarzyny, bez których ta podróż nie była taka sama :)

.