piątek, 15 listopada 2013

Żandarm z ...

                                                                   ...Saint Tropez

Znane na całym świecie urocze nadmorskie miasteczko. Wszystko za sprawą pewnego żandarma i jego zabawnych perypetii :) Kultowa kreacja Louisa de Funes. Kto nie zna, niechaj szybko braki nadrabia! Żandarmeria w Saint Tropez na tyle stała się wizytówką miejscowości, że mimo iż budynek chyli się ku upadkowi, władze miasta dbają by zachował swój unikatowy charakter. Prawdą jest, że na tle całego miasteczka wygląda trochę jak wyrwany z innej układanki puzzel, ale tłumy turystów niezmiennie oblegają posterunek niczym miejsce kultu.



Jak bardzo skromny turysta z Polski może się w nim nie odnaleźć? O tym za chwile :) Saint Tropez zdobyło serce nie tylko fanów francuskiej komedii ale też miłośników blichtru i przepychu. Zabytkowe i malowniczo położone miasteczko onieśmiela blaskiem wypolerowanych na wysoki połysk jachtów i otumania wszechobecnym zapachem drogich perfum. Aura luksusu przyciąga znane marki i postaci z całego świata, a tym samym niesamowicie winduje ceny. Ale skromny turysta z Polski jest nieugięty :) Poradzi sobie, znajdzie pole namiotowe i przetrwa! Tak też zrobiliśmy :) Wieczorem jednak nie mogąc sobie odmówić spaceru podjechaliśmy do miasteczka. Dość szybko udało nam się zaparkować z pobliżu żandarmerii, tuż obok znaku „coś tam coś tam między 8-18”. W naszym tłumaczeniu oznaczało to miejsce w którym spokojnie można zostawić auto w godzinach wieczornych. Przemierzając port w wygodnym sportowym stroju coraz bardziej odczuwaliśmy swoje niedopasowanie do krajobrazu, co zaczęło nas niebywale bawić. W doskonałych nastrojach udaliśmy się w drogę powrotną. Spostrzegliśmy nagle, że laweta pakuje czyjś źle zaparkowany samochód i bawiło nas to do chwili, w której zorientowaliśmy się że to nasz! Dwóch funkcjonariuszy nie miało litości, nie pomogły tłumaczenia ( na migi oczywiście) ani próby porozumienia się w jakimkolwiek z dostępnych języków. Auto zostało odholowane na pobliski parking, dokąd udaliśmy się już w nieco gorszym humorze. Problem polegał na tym, że następnego dnia czekała nas podróż powrotna do Polski, fundusz wycieczkowy uległ wyczerpaniu, a przyjemność nocnego zwiedzania policyjnego parkingu kosztować nas miała 140 Euro!!! Panika! Obsługa parkingu na nasze szczęście parała się znajomością podstaw języka angielskiego (w przeciwieństwie do funkcjonariuszy serwujących małemu fiatowi tak miłą przejażdżkę lawetą). Nieznajomość języka i błędne zrozumienie oznakowania nie uprawniało nas do taryfy ulgowej. Jednak po dłuuugich pertraktacjach i wytoczeniu ciężkiego działa w postaci kobiecych łez, zimne serce żandarma skruszało. Kara została nam znacząco złagodzona, auto opuściło parking, a do zapłaty pozostał jedynie mandat za złe parkowanie :D

Skąd ta radość i uśmieszek na końcu, zapytacie? Drodzy czytelnicy, zapomniałam wspomnieć, że mój towarzysz podróży, a zarazem właściciel przygodowego Seicento jest największym fanem komediowym perypetii słynnego żandarma. Dlatego otrzymany mandat sprawił mu wiele radości i niczym największe trofeum, zawisł oprawiony w ramkę na honorowym miejscu :D (Janusz, serdecznie Cię z tego miejsca pozdrawiam :) W końcu nie każdy może się pochwalić ORYGINALNYM mandatem od żandarmerii z Saint Tropez! Takich pamiątek nie produkuje się masowo w Chinach ;) 







wtorek, 23 lipca 2013

O Malto boska!


Mellieha, Malta


Uprzednio obiecałam ciąg dalszy maltańskich opowieści. Tym razem poznacie i zobaczycie Maltę przez pryzmat tego co ładne, miłe czy wręcz boskie! Malta to malutki, acz najbardziej katolicki kraj Europy. Wejścia wielu domów zdobią figurki Świętej Rodziny lub samego Św. Józefa wmurowane w ścianę. Święta katolickie są tutaj obchodzone z wielką pompą. Ale nie tylko to nadaje Malcie boskości... 





... bo jeśli z boskością kojarzyć niebo, a z niebem kolor nieb-ieski, to idąc tym tropem można uznać Maltę ta iście niebiańską wyspę ;) Takiego odcienia błękitu nie spotkałam nigdzie indziej!

kolor maltański

Francuzi mają swoje Lazurowe Wybrzeże, a Maltańczycy mają morze w odcieniu maltańskim. Unikatowe podłoże mineralne powoduje, że krystalicznie czysta woda ma wręcz fluorescencyjnie niebieski odcień. Widać to dobrze zwłaszcza w przyciemnionych grotach, których wzdłuż skalistego wybrzeża jest pod dostatkiem. Klifowe wybrzeże warte jest tego, by pozwolić sobie na dłuższy spacer czy małą przejażdżkę łódką. Polecam obie opcje :)

Gozo, Malta

Niebieska grota (Blue Grotto) na Malcie, czy groty w pobliżu "niebieskiego okna" na Gozo (Azure Window) nie zrobią na nas wrażenia, jeśli nie skusimy się na komercyjną usługę „dla turystów” w postaci krótkiej wycieczki łódką z przewodnikiem. Podróż kosztuje kilka euro i trwa dość krótko (15-20 minut), co pozostawia uczucie niedosytu. Warto się jednak skusić z dwóch jeszcze powodów: po pierwsze, w ciemnej grocie woda morska wręcz „świeci” na niebiesko, po drugie, świetnie widać fluoryzujące w ciemności meduzy!

Gozo, Malta


Azure Window, Gozo, Malta





* Informacje praktyczne: Przejazd z Bugibby do Blue Grotto na Malcie zajmuje ok. 1,5 h, a samo zwiedzanie miejsca ok. 30min, dlatego warto potraktować to miejsce jako przystanek w drodze do kolejnej atrakcji, niż jako cel sam w sobie, bo możecie się troszkę rozczarować ilością straconego na podróż czasu. Warto pamiętać też o tym, że autobusy są bardzo niepunktualne i pojawiają się w Blue Grotto raz na godzinę (z tego względu przy krótszym pobycie można rozważyć skorzystanie z opcji busów turystycznych – Sightseeing Malta). Pobliskie świątynie, czy też raczej kilka kamiennych bloków, które po nich pozostało, radzę sobie podarować.



Boski wątek maltański nie obędzie się beż ujęcia z urokliwej zatoki przy wyspie Comino... jak wszystkie atrakcje na Malcie, ta również ma przedrostek „niebieski” - Blue Lagoon. Miłośnikom błogiego wypoczynku w krystalicznie czystej wodzie na pewno usatysfakcjonuje. Zaznaczam „w” wodzie, a nie na plaży, gdyż takowej tam nie ma. Jest kilka półek skalnych i sporo kamieni, więc lepiej zaopatrzyć się w dmuchany materac i swobodnie dryfować przy brzegu. Wyobrażam sobie, że w sezonie może być problem z miejscem, do którego można by ten materac wcisnąć, ale w maju na kąpiel w orzeźwiająco chłodnej zatoce nie było wielu chętnych :) 

Comino, Malta

Gozo, Malta

Gozo, Malta



Na deser kilka z maltańskich "piaszczystych" plaż do zobaczenia (Mellieha Bay, Paradise Bay, Golden Bay, Ghajn Tuffieha). Miłego oglądania :) 




Paradise Bay, Malta

Ghajn Tuffieha, Malta

  * klasycznie podziękowania dla Genia, który obrazy w film i fotografię zmienia :*


niedziela, 30 czerwca 2013

Zadarła z nami Malta...

Spragnieni słońca i urlopu, kierunek majówki zabukowaliśmy sobie już w styczniu. Była to spontaniczna i entuzjastyczna reakcja na nowy kierunek, który tani przewoźnik (znany wszystkim pod kryptonimem Ryanair) zamierzał uruchomić w kwietniu - Zadar. Potem tak z nami Ryanair zadar(ł), że zostaliśmy z przewodnikiem po Chorwacji w ręku i anulowaną rezerwacją... Kierunek został zamknięty zanim jeszcze wystartował, a nam rozmyła się wizja słonecznej majówki. Na szczęście pojawiła się szansa przebukowania biletów i już przy drugiej próbie połączenia z infolinią ( jedynie 5zł za minute!!!) zmieniliśmy kierunek na najbardziej południowy z możliwych - Malta :)

W ten o to sposób, w lekko ponad 3 godziny przenieśliśmy się w sobotni poranek z deszczowego Wrocławia na skąpaną w słońcu wyspę o powierzchni mniejszej nawet niż moje ukochane miasto :) Trochę się martwiłam, że w ciągu tygodnia może nam zabraknąć atrakcji i zwyczajnie zaczniemy się nudzić, a to jak dla mnie dość obce zjawisko. Nie mniej jednak głównym założeniem było zregenerowanie życiodajnych bateryjek i tutaj mała słoneczna wysepka wydawała się być odpowiednim akumulatorem. Od razu uprzedzam, że Malta zbudza we mnie ambiwalentne uczucia, dlatego nie da się jej opisać w jednym poście. Zacznę jak prawdziwa Polka, tj. od narzekania :) Bo jednak zadarła z nami Malta... 



Relaks...tak, jeśli ktoś chce po prostu wypocząć, zalogować się w niedrogim hotelu z pełnym wyżywieniem w pakiecie to Malta jest dobrym pomysłem na urlop. Jeśli ktoś pragnie przyrumienić blade lica leżakując przy hotelowym basenie, zaliczyć niezbędne minimum atrakcji (jest ich kilka), a wieczorami (w zależności od wieku) pobujać się w angielskim pubie lub zaliczyć dancing przy muzyce na żywo w stylu "Elvis żyje", to tak... zdecydowanie Malta jest dla Was odpowiednim miejscem :) Jeśli ktoś preferuje takie właśnie "hotelowe" wakacje, a zwłaszcza ma w planach wypoczynek z dziećmi, to powinien się na Maltę wybrać. Ja, póki co, omijam biura podróży szerokim łukiem :) W miejsce komfortu, wybieram opcje niskobudżetową, a stołować się lubię razem z tubylcami, w małych barach. Przemieszczam się też raczej lokalną komunikacją, a już najchętniej na rowerze, zamiast wynajmować auto. Taki mam styl, to mnie bawi i tak właśnie staram się podróżować. Tym razem, mimo że wyjazd organizowaliśmy sobie jak zawsze na własną rękę, to wylądowaliśmy w typowo turystycznym, ogromnym kompleksie hotelowym. Dlaczego? Otóż cena noclegu była tak atrakcyjna, że grzechem byłoby z niej nie skorzystać i na siłę szukać dużo droższej opcji w prywatnej kwaterze (30zł od osoby za pokój dwuosobowy typu studio, z łazienką i aneksem kuchennym). 

*Dla zainteresowanych - hotel TBH w Bugibbie. UWAGA!!! rezerwując pokój przez internet może się okazać, że dostaniecie mała duszną klitkę bez klimatyzacji i sypiącym się tynkiem na głowę! Natomiast na miejscu, negocjując zmianę pokoju na recepcji, można w tej samej niskiej cenie dostać pokój 3 razy większy, z tarasem i widokiem na morze!!! Jak zdradzili nam stali bywalcy z Polski, okazuje się, że recepcja uzależnia klasę pokoju od pochodzenia gościa...przykładowo Polacy traktowani są jako wschodnia Europa, dlatego serwuje się gościom na starcie pokój w standardzie niższym niż np. gościom w Niemiec czy Anglii! I jest to niestety dość powszechna praktyka! Znajomy zdradził nam na to sposób, otóż rezerwuje noclegi logując się na angielską stronę pośrednika sprzedającego oferty noclegów na Malcie.

Tak oto wylądowaliśmy w hotelu...Zamierzaliśmy spędzać w nim możliwie minimalną ilość czasu, dlatego postanowiliśmy zostać i przetrwać :) A podstawą przetrwania jest posiłek, dobry posiłek, bo takiego oczekuje na wakacjach. Czegoż innego możnaby się spodziewać po małej wysepce na Morzu Śródziemnym, jak tylko i wyłącznie kuchni obfitującej w owoce morza (czyli to, co tygryski lubią najbardziej ;)). Sama tylko myśl o świeżych krewetkach pobudziła moje ślinianki, dlatego ruszyliśmy na łowy (czytaj:  targowisko!). Przykładem Hiszpanii i Portugalii targowisko jawiło się w naszej wyobraźni jako miejsce najlepiej zaopatrzone w morskie delicje. Tak zapewne by było, gdyby w Bugibbie istniało chociaż jedno targowisko... Ktoś ponoć, gdzieś ponoć słyszał, widział, że się zdarza, raz w tygodniu... Trudno, skoro targowisko nieobecne, to może chociaż plan B - sklep rybny. Popołudnie całe tracąc, znaleźliśmy jeden, nieduży, zaopatrzony głównie w mrożonki sklepik (skandal!). Z donośnym już burczeniem w brzuchu postanowiliśmy zastosować plan awaryjny - czyli pójść za tłumem. W ten oto sposób przed naszymi oczyma ukazała się cała alejka pełna barów z kebabem, pizzą i innym tego typu wybornym i bardzo pożywnym jedzeniem. Głód powoli mieszał nam w głowach, dlatego wybraliśmy pobliską restaurację, w której nie brakowało klienteli. Skuszeni makaronem, a raczej włoskim wyobrażeniem o tym jak makaron może smakować, zapełniliśmy żołądki, by już za chwile być gotowym na występ "el Vis a" (nie mylić w "tym" Elvisem). Poczułam się jak w Ciechocinku...

Jeśli w związku z tym, że Malta leży tuż nieopodal Włoch, komuś z Was wydaję się, że to taka mała Italia, to muszę Was pozbawić złudzeń. Ani kawa, ani makaron, ani nawet pizza... nie mają z włoskimi oryginałami nic wspólnego! Przyznaję, nie przygotowałam się do wyjazdu, nie przeczytałam ani słowa w żadnym  przewodniku, a moja ignorancja w tej kwestii będzie dla mnie dobrą nauczką na przyszłość. Ciebie Drogi czytelniku uprzejmie informuję, że Malta była brytyjską kolonią i jeszcze w siedemdziesiątych latach pozostawała pod silnym wpływem Jej Królewskiej Mości. Dlatego łatwiej tu trafić na angielską herbatkę, "english breakfast" i pub serwujący jaja w majonezie niż dobrą rybkę. Nasze żołądki uratowała poznana przypadkowo para Polaków  (pozdrowienia dla Darka i Martyny), która odkryła przed nami mała smażalnię ryb, gdzie owszem, przeważnie w grubej panierce i z frytkami, ale można było zjeść świeżą rybkę. Menu, jak widać :) Ceny przystępne. Przetestowaliśmy miecznika w sosie maltańskim (dobre!) i mix owoców morza (ok, poza mrożoną krewetką). I już bylibyśmy odnaleźli swoją kulinarną przystań, gdyby następnego dnia nie zaserwowano nam ostro przesolonych małży i miecznika połowę mniejszej objętości.






Za namową nowo poznanych Polaków wybraliśmy się też do portu Marsaxllok. Urocze miejsce na krótki spacer i smaczny posiłek (jak nas zapewniali), ale w sezonie. Cóż, dla Maltańczyków majówka jest jeszcze poza sezonem, do 8 maja obowiązuje nawet "zimowy" rozkład jazdy autobusów. Zbladłam, kiedy kelnerka w porcie zaserwowała mi małże (wątpliwej świeżości) bez sosu (a to właśnie sos z małży lubię najbardziej!) za to z frytkami i ketchupem.



Zapewne, Drogi Czytelniku masz mnie teraz za rozkapryszoną panienkę z wybujałym podniebieniem...ale, jak głosi tytuł tego bloga, ja zwyczajnie poznaję i rejestruję nowe miejsca wszystkimi zmysłami, w tym najmocniej smakiem. Pod tym względem niestety strasznie się Maltą rozczarowałam :( Kuchnia śródziemnomorska kojarzy mi się ze smacznym, lekkim i powolnym celebrowaniem posiłków. Kuchnia maltańska niestety jawi mi się jako ciężka, tłusta i przesolona. Możesz się ze mną nie zgadzać, Drogi Czytelniku, możesz się oburzyć, ale naprawdę chciałabym wierzyć, że to tylko kwestia niefartu w doborze lokali oraz fakt, że odwiedziłam Matlę poza sezonem. Będę bardzo wdzięczna za wskazanie miejsc, z dobrym jedzeniem, które umknęły mojej uwadze. Wtedy być może zdecyduję się wrócić tam w sezonie. Póki co, pewien niesmak pozostał... 

Ciąg dalszy maltańskich przygód nastąpi wkrótce... Gwarantuje pozytywne spojrzenie na tą małą wysepkę :)


**Na koniec oddaje prawo autorskie tytułu posta mojemu Geniowi :) Bliski sercu memu Genio niejednokrotnie myśli moje wlot uchwyciwszy w słowa je przekuwa i z wrodzoną sobie inteligencją i polotem w opary absurdu i błyskotliwego żartu przyobleka. Chapeau bas dla Genia :*
Genio

sobota, 22 czerwca 2013

Cytrynowy Paryż


Ciąg skojarzeniowy jaki powstaje w mojej głowie w związku z określonym zapachem czy smakiem jest dla mnie zawsze intrygującą zagadką...Dziś zapach świeżo upieczonej tarty cytrynowej zaprowadził moje myśli do Paryża. Dlaczego tam? Ponieważ po raz pierwszy moje kubki smakowe zapoznały się z tym rarytasem właśnie w stolicy Francji :) Niepozorna ciastkarnia u podnóża Montmatre, gdzie ekspedientka przywitała nas ciepłym " Dzen dobri"  (pochodziła ze Słowacji), oferowała cała gamę kuszących słodkości. Mnie przypadła do gustu cytrynowa tarteletka.



Lekka w smaku, słodko-kwaśna, orzeźwiająca - jak dla mnie? strzał w dziesiątkę! Przepis bez problemu znajdziecie w sieci :) Przyznam szczerze, że ku mojemu zdziwieniu, smakowała mi nawet wyborniej niż wersja czekoladowa, a przyjęło się już, że to właśnie czekolada najskuteczniej stymuluje wydzielanie endorfin (przynajmniej w moim przypadku :) )

Nie było to pierwsze spotkanie z cytrynowym aromatem. Spacerując w niedzielne popołudnie w okolicach Luwru trafiłyśmy wiedzione smakowitym zapachem do małego baru. Serwował dania gotowe, ale ale... jeśli ktoś ma teraz w głowie obraz taniego fast foodu to nic bardziej mylnego. Mały bar pozwalał na dowolne komponowanie zestawów obiadowych na miejscu lub na wynos w niewygórowanej cenie (przykładowo zestaw z marchewkowo-imbirowym kremem, bogato wyposażoną sałatką z ciecierzycą, tuńczykiem i kolendrą, oraz deserem kosztował ok 9-10 Euro). Pogoda dopisywała dlatego rozgościłyśmy się na trawce by delektować się posiłkiem, a zwłaszcza deserem. Było czym! Proste, lekkie i pyszne zwieńczenie posiłku, na bazie zbożowym ciastek z kremem mascarpone o smaku cytrynowym. Rewelacja!




Pałaszowałyśmy słodkości, gdy tuż obok rozgrywały się mini regaty. W oczku wodnym, kilkuletni chłopcy z zacięciem ścigali się żaglówkami, które wprawiane były w ruch za pomocą... zwykłych patyków. Jakież było moje zaskoczenie! Czyli jednak można, tak? Bez telefonu, tabletu, czy komputera? Łódeczki pozbawione systemu sterowania, ani nawet jakiejkolwiek baterii, a mimo to widać było zaciętą rywalizację i przednią przy tym wszystkim zabawę. Aż sama chciałam spróbować.




Trzecie spotkanie w cytrynowym aromatem odbyło się całkiem niespodziewanie. Miało miejsce w uroczym starym bistro gdzieś przy Saint Germain des Prés ( jedno z miejsc które znalazłam, gubiąc się kompletnie … ale o tym pisałam w „Paryskim wehikule czasu'). Zamówiłam na deser kompozycje zwaną Cafe Gourmand złożoną z espesso oraz 3 mini wersji francuskich przysmaków. Skład tego zestawu może się zmieniać w zależności od fantazji kucharza, w moim znalazły się: Crème brûlée * (śmietanowo-waniliowy krem z karmelizowanym cukrem), mini porcja gateau au chocolat fondant (mocno czekoladowe ciasto z rozpływającym się czekoladowym wnętrzem) oraz kawałeczek ciasta cytrynowego. Idealne zestawienie dla takiego łakomczucha jak ja ( innymi słowy „ to jest to, co tygryski lubią najbardziej” ;))

Cafe gourmand

Przed wyjazdem miałam tylko i wyłącznie filmowe wyobrażenie o Paryżu. Teraz stolica Francji jest dla mnie jak tarta cytrynowa: smakowita, lekka i orzeźwiająca :)



czwartek, 30 maja 2013

czym się różni Wro...?

Przypomniał mi się dzisiaj mój ulubiony abstrakcyjny dowcip...
- Czym się różni wróbelek?
- Tym, że ma jedna nóżkę bardziej! :)

zdjęcię pochodzi ze strony www.piecownia.com.pl

A przypomniał mi się dlatego, że ostatnio znów Wrocław udowodnił mi, że jest najbardziej klimatycznym miastem na mapie Polski. I tu pojawiło się pytanie o to, czym tak naprawdę różni się Wrocław?

Mieszkam tu już prawie 10 lat, a wciąż odkrywam nowe miejsca, a te dobrze znane zdarza mi się postrzegać na nowo z innej perspektywy. Czasem na chwilę w natłoku codziennych spraw oddala się ode mnie ta świadomość miejsca w którym żyje, ale powraca ze zdwojoną siłą, gdy tyko pojawia się jakiś przybysz z daleka i możemy razem eksplorować na miejskim rowerze parki, skwery, uliczki, zakamarki....

Tym razem wybrałam się na wieczorny spacer podczas Nocy Muzeów. Ale ale...wiecie, że muzea z reguły omijam szerokim łukiem, a lubię je jeszcze mniej gdy są wypełnione po brzegi spragnionymi kultury nie-bywalcami. Koleżanka natomiast poleciła mi na ten wieczór trasę alternatywną i nie zawiodłam się (dzięki Ewa!). Spacer z małą mapką po Nadodrzu odkrył przede mną nowe-stare, odkurzone, artystyczne oblicze dzielnicy. Zauroczyłam się! Wpadłam kompletnie! Przyznaje, nie miałam bladego pojęcia, że ulice, które mijałam wielokrotnie kryją w sobie tyle interesujących miejsc. I nie moja w tym wina, bo mimo iż uważam się za wnikliwego obserwatora to niejednokrotnie można przejść obok i nie spostrzec np. ukrytej w piwniczce pracowni porcelanowej, czy ulokowanej w głębi kamienicy klimatycznej klubokawiarni.

Największe wrażenie wywarła na mnie Piecownia, przy ulicy Łokietka 9. Miejsce czarodziejskie i wręcz promieniujące pozytywną energią. Na ich stronie internetowej można znaleźć cytat, który doskonale definiuje charakter tego miejsca : "Piecownia to piekarnia radości, kolorów i ceramicznych faktur, oraz kształtów pełnych fantazji". Czasu było niewiele, by odkryć wszystkie gliniane cudeńka porozstawiane to tu, to tam, ale już się cieszę na myśl o szybkim powrocie i spróbowaniu własnych sił w "tworzeniu" nowej miseczki? patery? kubeczka?W Piecowni można zapisać się na krótki 1-godzinny (30zł) lub 2-godzinny (50zł) warsztat dlatego już niedługo zmierzę się własnoręcznie z glinianą materią :) (Choć nie ręczę że efekty mojej pracy nadadzą się do publikacji:))

Wrocław znany jest ze swojej galeryjnej alejki na Jatkach, ale spacer do Nadodrzu to inna bajka. Do zaaranżowania takiej pieszej wycieczki może się przydać ta mapka (zobacz). Tamtego wieczoru udało mi się jeszcze poznać oryginalną kolekcję porcelany w Galerii NADO. Delikatne, gustowne kubeczki, czy elementy dekoracyjne prezentują się przepięknie, ale chyba bardziej przypadną do gustu osobom preferującym nowoczesne wnętrza.


www.nado.wroc.pl

Kolejną ceramiczną pracownię spotkałam pod szyldem "4 sztuki"... i tak możnaby wymieniać. Przyznaje, że jeden wieczór jest zbyt krótki, by odwiedzić wszystkie punkty. Ale też nie samą sztuką żyje człowiek! Strudzony miłośnik piękna może zakończyć owocny spacer filiżanką aromatycznej kawy w Pestce, Rozruszniku czy Bema Cafe - ot przepis na udane wiosenne popołudnie :)

Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, dlaczego Wrocław został Europejską Stolicą Kultury 2016? Odpowiem jednym zdaniem... Bo Wrocław jest BARDZIEJ! :)

czwartek, 16 maja 2013

Paryski wehikuł czasu

To miał być wieczór panieński... a skończyło się na "panieńskiej" podróży w czasie i przestrzeni...



Ale zacznijmy od początku...

Na podróż namówiła mnie koleżanka z wojska. Prawdę mówiąc nieszczególnie musiała mnie przekonywać... Film "Kobiety z 6 piętra" plasuje się w czołówce mojej top listy, "Amelie" złapała mnie za serce, a Woody Allen sprawił, że zauroczyłam się zupełnie muzyką i miejscem oczekując jedynie na sposobny moment by móc osobiście poczuć magię tego miasta "o północy". Nawiasem proponuje nastroić się do lektury : maestro, muzyka!

Propozycja kwietniowego wyjazdu wydawała się tym bardziej atrakcyjna, ponieważ koleżanka przez swoje znajomości zapewniła nam nocleg i gościnę w pobliżu centrum. Mhmm... zapomniała tylko wspomnieć o małym szczególe...Otóż pod swój dach miała nas przygarnąć była ambasadorowa Francji!!! Stremowałam się strasznie na samą myśl, ale jak się okazało zupełnie nie potrzebnie :) Pani Katarzyna, ciepła i serdeczna persona poza wiktem i opierunkiem zapewniła nam swoją osobą również wyborne towarzystwo. Przy lampce wina raczyła nas przezabawnymi historyjkami ze swoich podróży i salonowych spotkań (materiału z tych anegdot wystarczyłoby na niejedną książkę). Magnetyczna osobowość! Zapałałam do niej wyjątkową sympatią również przez wzgląd na wspólny mianownik jakim w naszym przypadku jest umiłowanie Meksyku :) Ah, i przyrządza wyborne "chili con carne"!Na marginesie wspomnę, że podczas pierwszej kolacji przy stole posługiwała się biegle zaledwie czterema z dziesięciu języków które zna... tak...można się nabawić kompleksów...Z nami po polsku, z synową po hiszpańsku, a z wnuczką zamiennie po angielsku i francusku...

Wizyta w jej domu była niesamowitą przygodą. Do mieszkania w ponad 200-letniej kamienicy prowadziła, niczym wehikuł czasu, dobrze zachowana, stylowa, choć lekko klaustrofobiczna winda. W salonie znalazłyśmy się pod czujnym okiem znamienitych członków rodu, którzy to spoglądali na nas z okazałych portretów. Stanowili odpowiednią kompanię dla dumnie prezentującego się pośrodku zegara z czasów Ludwika (bodajże XVI). Gdzieniegdzie na ozdobnej chińskiej komodzie rozstawione były pamiątki z precyzyjnie ociosanej kości słoniowej czy przywiezione z Meksyku maski i bóstwa... Jednym zdaniem, każdy detal mógłby nam opowiedzieć swoją unikatową historię. Lokując się w takim miejscu, na zwiedzanie muzeów nie miałam już najmniejszej ochoty (a i czasu było nie wiele...szczerze mówiąc, po raz kolejny przyznaję, że muzea nigdy nie zajmowały wysokiej pozycji na mojej liście podróżniczych priorytetów). Późnym wieczorem, w salonie spowitym ciszą, można było poczuć niemal fizyczną obecność duchów (to, jaki wpływ na mój stan percepcji miały obecne tam bądź i nieobecne zjawy, a jaki spożyte uprzednio wino, pozostawiam ocenie czytelnika ;)).

Wróćmy do Paryża, który jeszcze nie raz zapewni nam podróż w czasie...

W słoneczne niedzielne przedpołudnie ruszyłyśmy na dluuugi spacer. Kierunek wyznaczyła oczywiście wieża Eiffla. Imponująca żelazna konstrukcja, ale żeby zaraz tracić kilka godzin w olbrzymiej kolejce turystów oczekujących na wjazd windą?


Wjazd bądź wspinaczkę po schodach..."no, jest wiele możliwości...bardzo wiele... różnych możliwości " (cytat z filmu: "Dziewczyny do wzięcia") ;)



  eee... siedząc na ławeczce wśród żonkili wieża prezentuje się wystarczająco dobrze :)


Pierwszego dnia, jak szalone (zupełnie nie w moim stylu) biegałyśmy z jednego miejsca do drugiego, chcąc "zaliczyć" wszystkie charakterystyczne paryskie konstrukcje. Błąd! Zrozumiałyśmy to, kiedy spacerując po parku Tuileries obserwowałyśmy tłumy rozłożonych na ławkach i krzesłach paryżan, z twarzami wystawionymi do słońca... i ...postanowiłyśmy się do nich przyłączyć :) 

Tego dnia, monumentalny Paryż nieco mnie przytłoczył. To przepiękne, niemal nienaruszone "zębem czasu" miejsce, a jednak miałam poczucie, że to nadal ogromna i dość głośna (zwłaszcza przy głównych alejach) metropolia. Pomyślałam wtedy, że osobiście preferowałabym miasta pokroju Wrocławia...ale... kiedy wieczorem zrobiło się nagle dużo spokojniej, spacerując wśród licznych barów i kawiarenek, zasiadając z butelką wina i camembertem pod migoczącą niczym choinka wieżą, poczułam, że to jednak przyjemne miejsce do życia. A najlepsze było dopiero przed nami.



Następnego dnia wybrałyśmy się do dzielnicy Montmartre, gdzie z uporem maniaka poszukiwałam kadrów z filmu Woody'ego Allena ("O północy w Paryżu"). Paradoksalnie, dopiero kiedy zgubiłyśmy się kompletnie wśród wąskich uliczek, udało nam się znaleźć miejsca, w których spokojnie mogłabym oczekiwać na kolejny wehikuł czasu, który przeniósłby nas w szalone lata dwudzieste...



Na głównym placu Place du Tertre , który przypominał trochę malarski jarmark odpustowy, można było spotkać artystów różnej klasy, gotowych za kilkanaście euro uszczęśliwić turystów portretem lub karykaturą! I to w przeciągu kwadransa! Ma się ten fach w ręku! Mnie osobiście wśród tej artystycznej świty najbardziej do gustu przypadły ich beretki :)





Klucząc wśród krętych uliczek dotarłyśmy również do placu Pigalle (nie, nie znalazłyśmy tam najlepszych kasztanów, ani nawet żadnych) oraz do słynnego Moule Rouge (o biletach na spektakl nie było co marzyć). Z nutką rozczarowania znów na chybił trafił wybrałyśmy sobie mała kawiarenkę, aby chwilę odpocząć... Wnętrze wydało nam się dziwnie znajome... znów sprawdziło się powiedzenie : NIE "szukajcie, a znajdziecie"! Trafiłyśmy całkiem przypadkiem do miejsca pracy filmowej Amelie.



Po tym przyjemnym i pełnym niespodzianek dniu, wybrałyśmy się jeszcze na wieczorny spacer, by nagle od tak, skręcając raz w lewo, raz w prawo, i po raz kolejny gubiąc orientację, trafić do przepięknego bistro z roku 1900 (nie pytajcie mnie, gdzie to było... nie mam pojęcia ani jak tam trafiłyśmy, ani jak stamtąd wróciłyśmy). I tu w klimacie belle epoque żegnając się już powoli z Paryżem chłonęłyśmy atmosferę miasta...

I tylko na chwilę przed pożegnaniem przychodzi chwila refleksji... Paryż miał w czasie niemieckiej okupacji swojego komendanta, zakochanego w mieście komendanta (Dietrich von Choltitz), który nie pozwolił aby miasto, zgodnie z planem Hitlera, spłonęło...Jakby dziś wyglądała nasza stolica, gdyby jej w 1944 roku nie zrównano z ziemią???Czy spacer do Warszawie byłby równie ekscytującą podróżą w czasie???


PS. Szczególne podziękowania dla Ani, Lili, Elizy i oczywiście dla wspomnianej pani Katarzyny, bez których ta podróż nie była taka sama :)

.

sobota, 23 marca 2013

O, ja pierniczę!

Nie potrzeba wiele, by miło spędzić niedzielę! 
Tym częstochowskim rymem zaproszę Was do małej egzotycznej podróży po ojczystym Toruniu. Tak, egzotycznej, bo czasem to nie miejsce, a towarzystwo, gwarantuję dobrą zabawę i niecodzienne doznania :) Poza tym coś co dla nas wydaję się swojskim krajobrazem, dla gościa z dalekiego Meksyku będzie czymś zupełnie wyjątkowym, a nam samym pozwoli spojrzeć na znajome kąty z innej perspektywy. A taki to właśnie wyjątkowy gość, zamieszkujący na stałe strefę zwrotnikową, postanowił odwiedzić swoich przyjaciół w Polsce zimą. Szaleniec? Skąd! Miguel Angel Leon Govea, zwyczajny marzyciel, który chciał poczuć coś, co w jego kraju się nie zdarza - zimno, przenikliwe, niejednokrotnie mrożące krew w żyłach zimno. W tym roku i śniegiem i ujemnymi temperaturami mógł się upajać do woli. Jednym z przystanków na jego "tour de polonia" był mój ulubiony Toruń.

Toruń ulubiony, bo i smakowity :) Łasuch ze mnie straszny, dlatego nie mogłam sobie odmówić wizyty w Żywym Muzeum Piernika. Przeważnie omijam muzea szerokim łukiem, ale tutaj naprawdę warto zajrzeć :) Żywiołowo i z żartem przedstawia się gościom wiedzę na temat historii toruńskiego piernika. Ale teoria to nie wszystko! Najważniejsza jest praktyka, dlatego trzeba zakasać rękawy i umorusać się mąką, aby opuścić muzeum z unikatowym trofeum w postaci własnoręcznie wykonanego piernika.


Ogromny murowany piec przywodzi na myśl bajkę o Jasiu, Małgosi i piernikowej chatce. Na szczęście w naszej grupie nie było żadnej potwornej Baby Jagi, a jedyne czarne charaktery jakie wylądowały w piecu zrobiono z piernika :) Po wizycie w aromatycznym muzeum, nasze ślinianki były już solidnie podrażnione, dlatego zapolowaliśmy na "małe co nieco". Moi przyjaciele, zasiedleni w Toruniu, zaprowadzili nas do pierogarni Stary Młyn, gdzie okazało się, ze domowy pieróg może zaskoczyć!
REWELACYJNE PIECUCHY!!! Czyli ogromne pieczone pierogi, bogato nadziane (czymkolwiek tylko zechcesz), które przywodzą na myśl hiszpańskie empanadas. Moim skromnym zdaniem, piecuchy smakują o klasę lepiej niż ich hiszpańskie odpowiedniki ...


A na deser, nie inaczej, jak tylko pierogi na słodko, z kruchego ciasta i nadzieniem piernikowym. O, ja pierniczę, jakie dobre!


Po obfitej uczcie przyszła pora, aby sprawdzić, czy w tej podróży Miguel się nie zapomniał, nie zgrzeszył łakomstwem czy też niewiernością, wobec swojej ukochanej, która czekała na niego w Colimie...

Niezawodnym na to sposobem jest "test" Krzywej Wieży. Próba niewinności polega na niełatwej sztuce utrzymania równowagi pod pochyłym murem, stając z przypartymi doń plecami i piętami ... ufff.....



Po zwycięskiej próbie poczuł się jak prawdziwy rycerz! I był to dobry wstęp przed dłuższym spacerkiem w kierunku ruin zamku, gdzie nie jedna cegła pamięta jeszcze Krzyżaków (mnie osobiście słowo Krzyżak źle się kojarzy, nie przez wzgląd na historie, ale raczej arachnologiczne znaczenie...nie znoszę pająków!).


Dzień w Toruniu szybko się skończył, i choć jest to niewielka miejscowość, warto tu przyjechać i wrócić, i wracać wielokrotnie jeszcze by gubić się wśród uliczek, po których spacerował sam Kopernik...
Miejsce swoim romantycznym klimatem sprzyja poetom, a Miguel Govea do nich należy :) Czekam więc na literackie owoce jego podróży po Polsce. Hasta la vista Miguel!