wtorek, 26 lutego 2013

Triana i flamenco

"Triaaaanaa, triaaaana...." to słowo przewija się wielokrotnie w utworach flamenco. O co chodzi?
Triana to dzielnica Sewilli, znana jako kolebka flamenco. Dziś jednak próżno szukać tancerzy na ulicach czy cyganów z gitarami. Najlepsi wraz z muzyką przenieśli się do akademii i teatrów, gdzie można przekuć pasję w dochodowy sposób na życie.



W Sewilli jest mnóstwo szkół tańca, a jeszcze więcej grup organizujących pokazy. Ba! Jest nawet Muzeum Flamenco. Ja zamarzyłam sobie znaleźć takie miejsce w dzielnicy Triana, gdzie ludzie po prostu spotykają się, żeby razem pośpiewać, potańczyć... Zobaczcie, co udało mi się znaleźć, dzięki pomocy tubylców:

 T de Triana  - c/ Betis 20, Sewilla

Adres znajdziecie bez problemu, gdyż jest to alejka spacerowa tuż przy rzece. Lokal oferuje oczywiście każdego rodzaju napoje jak i bogate menu przekąsek. Mnie jednak najbardziej interesowała informacja na temat pokazów, które 2 dni w tygodniu odbywały się na małej scenie wewnątrz lokalu. Bar w ten wieczór był oblegany przez ogromną ilość turystów, ale udało mi się znaleźć wygodną miejscówkę na podłodze. Zobaczcie:



Mimo to, postanowiłam poszukać dalej... dosłownie kilka kroków dalej, na tej samej ulicy, znalazłam bar 

Lo Nuestro - c/Betis 31, Sewilla

Przyznaje, że nie zagrzałam tu miejsca... lokal nie przypadł mi do gustu, wydał mi się dość... snobistyczny. Poza tym kilku "naganiaczy" pod barem ściągało klientelę, a ja nie przepadam za tego rodzaju promocją.
Ale to moje subiektywne odczucie :) Nie musicie się ze mną zgadzać :) A opinie możecie sobie wyrobić sami odwiedzając to miejsce, lub zaglądając na YouTube, gdzie filmików z "Lo Nuestro" jest aż nadto. Podobnie jak z "El Rejoneo", który jest tuż obok.

La Anselma - c/ Pages de Corro 49, Sewilla

Na liście miejsc poleconych przez sympatycznego starszego pana w jednej z tawern, pozostała nam ostatnia pozycja: "Bar u Anselmy"... to był strzał w dziesiątkę :)
Przechodziliśmy obok tego lokalu w ciągu dnia, i nic nie zdradzało tego, jak bardzo miejsce to przeobraża się w nocy. Żadnego baneru, szczelnie zamknięte żaluzje, szary budynek na rogu. Zupełnie odwrotnie niż w bajce o Kopciuszku, gdzie o północy czar pryska, tak tutaj po północy Anzelma podnosiła rolety i lawirując między krzesełkami niczym królowa nocy zaczynała czarować zgromadzonych gości. Klimat biesiadny, atmosfera bardzo luźna, lokal niewielki, panowie grają, wszyscy śpiewają, a jak ktoś ma ochotę to i zatańczy.


Bar opuściłam grubo po 2 w nocy, jednak widać było, że pozostałym biesiadnikom ani w głowie powrót do domu, mimo, że był to środek tygodnia. Taki to andaluzyjski rozkład dnia :) Kto by się tam przejmował krótką nocą, skoro nazajutrz znów będzie sjesta...

piątek, 22 lutego 2013

co w trawie piszczy...to można zjeść :)

Meksykańska gościnność ma dwa oblicza. Z jednej strony Meksykanin nigdy Ci nie odmówi, słowo "nie" wręcz nie przystoi (inna sprawa, że w większości przypadków obietnicy nie dotrzyma), z drugiej strony odmowę proponowanego poczęstunku czy gościny może uznać za obrazę. 
I tak właśnie wpakowałam w tarapaty moje podniebienie... Po przetestowaniu małego baru w San Cristobal de las Casas, gdzie nie dość, że tanio, to jeszcze smacznie i dużo zjeść można, wracałam do niego kilka dni z rzędu. Sympatyczni właściciele okazali się kolekcjonerami monet, dlatego dorzuciłam im kilka polskich groszy :) Chcąc się odwdzięczyć za wspaniały podarunek, poczęstowali mnie porcją towaru z górnej półki - chapulines oaxaqueños...

chapulines - smażone koniki polne
By pozostać z nimi w dobrej komitywie, nie pozostało mi nic innego jak zamknąć oczy, pomyśleć o paprykowych chipsach i przełknąć super bogate w białko, cynk, magnez i witaminy A,B,C, ... koniki polne...


Siła autosugestii jest ogromna, bo ku mojemu zdziwieniu smakowały całkiem dobrze :) Lekkie, chrupiące, dobrze przyprawione mieszanką chili,limonki i soli. Mimo to, myślę że wielu z Was mogłoby sobie darować to kulinarne doświadczenie... Nie tylko ze względu na aspekty estetyczne ( te małe konikowe nóżki strasznie wchodzą w zęby), ale i przez wzgląd na cenę sięgającą 200 $ za kilogram!

środa, 20 lutego 2013

Alvaro herbu Zielona Pietruszka i jego wino z pomarańczy


Nie wiadomo jaką rolę odegrał Bartolini Bartłomiej w historii rodu tytułowego Alvaro, i czy w ogóle odegrał jakąkolwiek... Jedna rzecz na pewno ich łączy, zamiłowanie do kulinariów :)
Alvaro Peregil (hiszpperejil - pietruszka) to mikroskopijnej wielkości bar w Sewilii, który serwuje unikatowy rarytas dla smakoszy winnych trunków :) Wino z pomarańczy!



Gdyby dodać do tego fakt, że pomarańcze jak i samo wino powstaje w regionie Manzanillo ( hiszp. manzanilla - rumianek) to tworzy się interesująca mikstura (do)słowna : "wino z rumianku w zielonej pietruszce o smaku pomarańczy" :D Myślę, że tak właśnie zabrzmiałoby tłumaczenie z translatora popularnej wyszukiwarki :)

Alvaro Peregil znajduje się w pobliżu katedry, pod adresem Mateos Gago 20, jest to ulica biegnąca od Giraldy , przez duży plac, lekko pod górę. Tuż obok, znajduję się także mała tawerna Alvaro Peregil, gdzie można coś przekąsić, ale to właśnie wino z pomarańczy przyciąga tłumy :) Popularności tego trunku pozazdrościły inne bary w Sewilli, co spowodowała zwiększoną dystrybucję wina i jego dostępność. Gwarantuję jednak, że u Alvaro smakuje najlepiej :)

Napój jest słodki, lekki, i wręcz rozpływający się w ustach. Czym więc różni się od pomarańczowego likieru? Otóż likier powstaję z bardzo mocnego alkoholu w którym zanurza się owoce. Wino natomiast powstaję w procesie fermentacji wygrzanych w południowym słońcu pomarańczy.

PS. Spacerując po ulicach wielu miast w południowej Hiszpanii możecie trafić na pomarańcze rosnące na ulicach. Przestroga dla łakomczuchów! Mimo pięknego kolorytu i aromatu są okrutnie kwaśne! 



wtorek, 19 lutego 2013

zderzaki służą do ... zderzania


Po dzisiejszym ostrym, kolejnym ataku zimy, lawirowałam bezradnie moim małym autkiem po oblodzonej drodze, z zawrotną prędkością 30km/h. W duchu przeklinając siebie samą za wczorajszą nonsensowną akcje mycia auta. Mimo to szczęśliwa, że udało mi się pokonać ten iście rajdowy odcinek drogi z pracy do domu, i to bez szwanku dla karoserii. My, Polacy, mamy zdecydowanie emocjonalny stosunek do naszych 4 kółek. W Hiszpanii, auta traktowane są po macoszemu, a zderzaki zgodnie z definicją, służą do ... zderzania! 



Trzeba nie lada odwagi i umiejętności by zaparkować auto z ten sposób. I zapewniam Was, że to nie kobieta siedziała za kółkiem! Normą jest pozostawianie auta na luzie, tak aby umożliwić jego przesunięcie :) Ba, nawet słupki ograniczające strefę parkowania zdarzają się plastikowe. Powód? taki, że plastikowy słupek można nagiąć :) Widziałam raz artystę parkującego swoją Ibizę w miejscu gdzie nawet pół seicento by się nie zmieściło. Manewr zakończył sukcesem, przepychając zderzakiem jedno auto do przodu i naginając taki właśnie słupek. A co powiecie na parkowanie "na drugiego", a nawet "na trzeciego"? 



Albo i pozostawienie włączonego auta na drugim pasie, na skrzyżowaniu, na awaryjnych światłach, tylko po to by kupić w pobliskim sklepie gazetę???

Znajomy, który przyjechał w odwiedziny swoim środkiem transportu, był tak przerażony brawurą kierowców, iż gotów był spać w swoim aucie w obawie przed jego uszkodzeniem :)

sobota, 16 lutego 2013

... a kraby same wskakują na talerze!

Połasiłam się wczoraj na krewetki. Najprostsze, najlepsze, duszone z czosnkiem i białym winem :) Szeroko reklamowane w jednym z dyskontów spożywczych jako "świeże", w rzeczywistości były ugotowane i to raczej parę dni wcześniej. Dałam się zmanipulować reklamie :/

O tym jak wielka jest różnicą między "świeżymi" i naprawdę świeżymi owocami morza przekonałam się w Portugalii. Siedząc sobie na murku jednego z zabytkowych mostów w Tavirze, chłonąc promienie wrześniowego słońca, zauważyłam pana, który wyposażony w małe plastikowe wiaderko wszedł do rzeki. Chwilę później był już pod mostem, gdzie gołymi rękami łowił ... kraby! Koszulka z napisem staff i sprawność z jaką zbierał małe czarne skorupiaki świadczy o tym, iż najpewniej owoce jego pracy miały nasycić żołądki klienteli jednej z nadbrzeżnych restauracji. 


W rannych godzinach, przy odrobinie szczęścia ryby same wskakiwałyby na talerze. Niemożliwe? Ależ tak! Wszystko przez czarodziejską moc księżyca! O ile wieczorem poziom wody w rzece sięgał drugiego stopnia schodów (zdjęcie), o tyle o poranku ta konstrukcja wyglądała jak zawieszona w próżni.
Tym samym wszystkie morskie stworzenia, którym się przysnęło w rzece, o wschodzie słońca budziły się w kałuży zamiast w oceanie:)



Zapewne dobrze znacie z lekcji geografii zjawisko przypływów i odpływów, ale czy ktoś z Was doceniał jego kulinarny aspekt??? 
Jedno jest pewne, nawet na niskobudżetowych wakacjach, na portugalskim wybrzeżu nikomu głód doskwierać nie będzie :)

środa, 13 lutego 2013

Meksyk bez tequili?

- Po czym poznać turystę w Meksyku?
- Po tym, że tequilę zagryza solą i limonką :) 

Lokal widoczny na zdjęciu zna się na marketingu i wie jak zachęcić "gringo" ;) 
(tłum: "gdy wszystko idzie źle - mezcal, gdy dobrze - także")

Tulum, Meksyk
Nie spotkałam tubylca pijącego tequilę w ten sposób. A sam mezcal (tequila z tłustym robaczkiem w środku) jest przez moich znajomych sytuowany na dużo niższej pozycji niż tequila. Marketing robi swoje :) 

Brak popularności tego ciężkiego trunku w czystej postaci nie dziwi, zwłaszcza latem, gdy temperatura na wybrzeżu oscyluje w granicach 40 C. Bardziej przystępna forma podania to np. przypominający słodki likier ponche. Słynna mikstura z miasteczka Comala bazuje na mezcalu, wodzie, cukrze i owocowym lub orzechowym wkładzie. Serwowane z dużą ilością lodu, może posłużyć jako przyjemny drink wieczorową porą.

Comala, w regionie Colima, na wschodnim wybrzeżu, słynna jest z jeszcze jednego powodu. Legendarny bar Don Comalon, gdzie można nie tylko dobrze zjeść za niewielkie pieniądze, ale też spróbować autorskiego sposobu serwowania margherity...nie wstrząśnięta ani nie zmieszana przed podaniem... zobaczcie sami...



Ze smutkiem przyznaje, że tej atrakcji nie udało mi się zaliczyć. Cóż, zawsze jest pretekst by do Colimy wrócić :)


*alhohol szkodzi zdrowiu; 
żadna z treści zawartych w tym poście nie ma na celu propagowania spożywania alkoholu, a jedynie opisuje zwyczaje panujące w danym kraju


niedziela, 10 lutego 2013

jak baba z targu...

Dziś rano w komercyjnej telewizji trafiłam przypadkiem na program kulinarny Pascala, który kręcił się po meksykańskim targowisku. Przypomniało mi się, jak kręcąc się po Oaxace, odkryliśmy zupełnie magiczne i nie komercyjne miejsce.

W Oaxace jest targowisko główne, w kolonialnym budynku, gdzie można zaopatrzyć się w miejscowe rękodzieło, posilić się w jednym z małych barów i gdzie panuje względny porządek (mimo wielu turystów, lepiej nie robić tubylcom zdjęć z lampą, gdyż istnieje wysokie ryzyko oberwania zgniłym pomidorem..)

Kilka ulic dalej, za dworcem autobusowym, zaczyna się inne życie...
Targowisko miejskie (mercado de Abastos), plątanina uliczek, stoisk, gwar przekrzykujących się sprzedawców, ceny dużo niższe niż w głównej hali, i cała masa drobnych wyrobników.



Kupić można tu wszystko, od cebuli po prostytutkę...Przyznaję, że w tym tłumie nie czułam się najbezpieczniej, ale oszalałam zupełnie na widok pana, który w zakamarkach swojego sklepiku ręcznie dekorował porcelanowy kubeczek! Oaxaca jest znana ze swojej czarnej i zielonej porcelany, ja natomiast nie mogłam się oprzeć kolorowym filiżankom do kawy i herbaty.

porcelana, Oaxaca, Meksyk
Obładowana porcelaną, i 3 kilogramami miejscowej czekolady, wracałam jak "baba z targu" do pokoju.
Tak... zadajecie sobie pewnie pytanie, jak udało mi się z tymi wszystkimi skarbami przemieszczać, mając ze sobą tylko bagaż podręczny... odpowiedź brzmi... nie wiem ;)



sobota, 9 lutego 2013

koniec języka (hiszpańskiego)

... za przewodnika! Pod warunkiem, że ten język się zna :) A życie pokazuje, że nawet kilka lat edukacji językowej nie pozwala uniknąć dwuznacznych pomyłek. Swoją znajomość języka hiszpańskiego oceniam już na bardzo dobrą, ale początki były zabawne...

Przykład z życia wzięty:
Restauracja, Alicante, słońce świeci, ptaszek kwili, z grupką znajomych zasiadamy do obiadu. Kolega zamówił intrygująco brzmiące danie, dlatego radośnie zawtórowałam " dla mnie to samo, tylko z kurczakiem!". Sympatyczny, wybitnej, latynoskiej urody kelner, rzucił w moją stronę przenikliwe spojrzenie okraszone rubasznym uśmieszkiem, po czym zapytał: "tutaj? czy na zapleczu?"... Szybko zdałam sobie sprawę w gafy...
Po hiszpańsku kurczak to pollo... ja natomiast zamówiłam danie z polla - to jedno z określeń definiujących męskie przyrodzenie...

Ha, ale to nie mnie należy się Złota Malina ;) Znajomy Polak w czasie stypendium, tuż przed egzaminem, na korytarzu pełnym studentów, cały uradowany z powodu obchodzonego z wielką pompą, a zbliżającego się wielkimi krokami Święta Fallas (Walencja, Hiszpania), zakrzyknął na cały głos: " Vamos a Follas!" ("jedziemy na Follas!"). Wszyscy zaczęli się trząść ze śmiechu, atmosfera przed egzaminem zdecydowanie się rozluźniła, a skonsternowany kolega szukał we mnie ratunku, gdyż zupełnie nie zdawał sobie sprawy ze swojej omyłki... Follar to jeden z mniej eleganckich hiszpańskich czasowników określających uprawianie miłości.

Przykładów można by mnożyć, ale żeby nie przedłużać, wspomnę tylko o jeszcze jednym kulinarnym nieporozumieniu. Miałam przyjemność gościć w jednej z gustownych restauracji na przedmieściach Sewilii. Kolacja miała charakter biznesowy, menu było bogate, dlatego poprosiłam kelnera o pomoc. Zaproponował mi specjalność lokalu Rabo de Toro. Po krótkich objaśnieniach i wskazaniu przez kelnera na okolice, w której plecy tracą swą szlachetną nazwę, zrozumiałam, że pewnie będzie to kawał mięsistego byczego zadka. Zjadłam, zamruczałam, oblizałam palce (było wyborne!)... dopiero potem, towarzysz oświecił mnie, że skonsumowałam nic innego jak tylko...

ogon byka

...byczy ogon...

Tak... zdecydowanie podróże kształcą :D


*pollo - kurczak
*toro - byk
*Fallas - huczne Święto Walencji
*follar - ... uprawiać seks
*rabo - ogon



wtorek, 5 lutego 2013

to co tygryski lubią najbardziej...


Tak, jestem łasuchem! Łasuchem obżartuchem! i jest to nieuleczalne... Blog miał być o podróżach a jak dotąd czytelniku, tematy krążą tylko wokół jedzenia... Nic na to nie poradzę :) Większość miejsc, które szczególnie zapadły mi w pamięć, kojarzę ze smakami, zapachami i kolorami. Zwłaszcza z tymi słodkimi :) które idealnie komponują się z małą czarną ...

Przedstawiam moją małą listę przebojów!

1) Pasteis de Belem (znane też jako pasteis de nata) - najsłynniejsze portugalskie ciasteczko. Wygląda niewinnie, ale jest obłędne! Delikatna babeczka na francuskim cieście wypełniona po brzegi śmietanowym kremem z nutką cytryny i cynamonu ...mhmmm... Najlepsze w najstarszej kawiarence w Lizbonie, w pobliżu Torre de Belem ma nawet swoją stronę internetową http://www.pasteisdebelem.pt/es.html

pasteis de Belem
2) Tarta de Santiago - powiedzieć, że to migdałowe ciasto, to za mało...aromatyczne, delikatne, rozpływające się w ustach migdałowe arcydzieło! Galicyjski przysmak regionalny z Santiago de Compostella (Hiszpania). Nic tak nie regeneruje sił strudzonego pielgrzyma jak solidna porcja tej tarty :) To kolejny argument by przemierzyć szlak Św.Jakuba :)
Tarta migdałowa z Santiago de Compostella
3) Marlenka - czeski wynalazek, przypomina rodzimego miodowca, palce lizać! Poznałam, posmakowałam i pokochałam to cudeńko w Jańskich Łaźniach, w klimatycznej restauracji Sansoucii (polecam! :)) Ale ponoć w Polsce w niektórych restauracjach też można ją znaleźć, albo i nawet zamówić sobie z dostawą do domu.
http://marlenka.pl/


Marlenka

Listę przebojów zamykają ciasto marchewkowe, tradycyjny sernik i tort bezowy, ale te cudeńka potrafię sama wyczarować ;)


sobota, 2 lutego 2013

mała czarna z dodatkami

Na chandrę, na popsute auto, na zapalenie oskrzeli, ale i na leniwy sobotni poranek, na rozkoszne wstawania obojętnie którą nogą... mam jedną receptę... mała czarna :) Wytrawnym znawcą tematu nie jestem, ale zapach aromatycznej kawy z mojej małej kawiarki świszczącej na gazie jest dla mnie gwarancją udanego dnia :) Chyba już nawet nie o sam smak chodzi, ale o pełną, niespieszną celebrację tego rytuału... Ręczne mielenie ziaren, parzenie, a potem jeszcze tylko moja mała filiżaneczka (skarb wyszperany na targu staroci w Brukseli) i kilka kropel Bayleis'a...

filiżanka:)
Ten patent sprzedała mi właścicielka tego słonecznego uśmiechu :)
Do zestawu "pełni szczęścia" brakuje jeszcze tylko cynamonowa bułeczka albo rogalik z marmoladą i obowiązkowo Sara Tavares! Posłuchajcie sami  http://www.youtube.com/watch?v=1C9mWN8vKHQ.
(Gorąco polecam jej koncerty! Dziewczyna jest niesamowicie charyzmatyczna :))

W każdym nowym miejscu, które odwiedzam, lubię najzwyczajniej w świecie przysiąść sobie z filiżanką kawy przy małym stoliku w kawiarence i obserwować ludzi. Kultura picia kawy też wygląda rozmaicie. 
W Portugalii czy Hiszpanii kawiarni jest kilka na każdej ulicy. Na małe espresso przy barze wpada się przed pracą, po pracy, w czasie pracy, z gazetą lub bez. I można sobie na to pozwolić skoro mała czarna kosztuje mniej niż 1 Euro! Większość z tych kawiarenek wygląda bardzo podobnie, bez blichtru, przepychu, skromnie urządzone wnętrza i proste,metalowe lub drewniane krzesełka. A i tak każdy tubylec na swoje ulubione miejsce. Na kawę do Hiszpanii zaprasza nas N.O.H.A http://www.youtube.com/watch?v=CXO8xS9M8uk . Przekaz ten piosenki jest prosty, ale chwytliwy, i mnie się to podoba: " kiedy pijesz swoją kawę, to tylko z trzcinowym cukrem... i tylko w Hiszpanii" :)

Ciągle nie mogę pojąć, dlaczego u nas ten napój w kawiarniach ma najwyższe ceny w Europie...czy chodzi tylko o VAT??? 

kawiarnia w Walencji

Santiago de Compostella

PS. Zdecydowanie najlepszą kawę jaką do tej pory miałam okazje posmakować wypiłam na ... lotnisku :) W Bolonii :) Cappuccino bez goryczki i z wprost niebiańską pianką. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że czas najwyższy by w czasie jednej z kolejnej podróży posmakować Dolce Vita! Lotniska potrafią nas zaskakiwać, ale o tym później ...



piątek, 1 lutego 2013

względne poczucie odległości

najpopularniejsze auto w Meksyku
- jak daleko jest stąd do Mexico City?
- mhmm...ok. 6 godzin

:) tak... w Polsce odpowiedź uzyskałabym w kilometrach. W Meksyku, w którym brak jest transportu kolejowego, a benzyna jest stosunkowo tania, odległości mierzy się godzinami spędzonymi za kierownicą.
Choć przyznaje, że dla Europejczyka prowadzenie samochodu w Meksyku to sport ekstremalny :) I nie chodzi tyle o stan dróg (wstyd się przyznać, ale są lepszej jakości niż u nas), ile o fantazje innych uczestników ruchu. Gdyby tego było mało, to jeszcze wszechobecne topes (progi zwalniające), skutecznie spowalniające podróżnych. Na deser jeszcze niebotycznie wysokie krawężniki, które uniemożliwiają parkowanie :)

Dla mniej odpornych nerwowo, godnym polecenia środkiem transportu są autobusy, dostępne dla każdego i na każdą kieszeń. Ceny biletów rosną wprost proporcjonalnie do oferowanego standardu i w tym akurat temacie rodzimy PKS mógłby się sporo nauczyć.

Najdroższe (np. ETN VIP) mają tylko 24 miejsca zamiast 48! Dzięki czemu pasażer ma sporo miejsca na nogi, w zestawie jest oczywiście podnóżek, a nawet "podłydek", że nie wspomnę o możliwości niemal poziomego rozłożenia fotela. Do tego 2 toalety, 4 tv, klimatyzacja, słuchawki i skromny poczęstunek.O tak, takimi autobusami można jechać nawet całą noc i obudzić się wypoczętym. Często odległości do przebycia są naprawdę spore, dlatego podróż nocą jest dobrą alternatywą.



W niższej cenie (np. 660 peso - 160 zł - z Tulum do Palenque), ale nadal z dużym komfortem spotkacie się w autobusach luksusowych (de lujo np. ADO lujo). Spokojnie można się w nich wyspać. Miejsc siedzących jest więcej, ale nadal skoro przestrzeni wolnej na nogi i możliwość rozłożenia siedzenia. Klimatyzacja, 2 tv i toaleta.

Klasę niżej, ale w atrakcyjnej cenie, oferuje przewozy np. OCC - tutaj komfort obniża się na rzecz dobrej ceny. Szału nie ma, ale zdrzemnąć się da. Więcej klientów, ale na szczęście nadal z klimatyzacją.

Na pewno mogę też polecić EL FUTURO, mimo że prawie nikt nie korzystał z ich usług na dworcu autobusowym w Mexico City, to zaryzykowaliśmy. Opłacało się, autobus w dobrej cenie, bardzo wygodny i (zacytuję mój pamiętnik z podróży) " jednak tajemnicza firma przewozowa nie wywiozła nas do Tijuany i nie przerobiła na pasztet" ;) Zobaczcie sami:




To tylko przykłady, bo firm przewozowych jest ogromna ilość, niektóre obsługują tylko wybrane połączenie lub kursują w danej części kraju np. Primera Plus. Trzeba być za to czujnym, bo tzw. pierwsza klasa oznacza w Meksyku klasę mniej więcej piątą :)

Ah, pominęłam tu "subtelne" różnice między klasą pierwsza a drugą, i pozwoliłam sobie przedstawić Wam wesołe colectivo - najtańszy transport publiczny :) Dobry, jako ciekawostka turystyczna i tylko na krótkich odcinkach :) Sami zobaczcie jak bardzo są pojemne: